W studiu psycholog… czyli "Polak musi się najeść"

W studiu psycholog… czyli „Polak musi się najeść”.

O ile dobrze pamiętam, bezrozumna moda na psychologię (a raczej na najróżniejsze i najdziwniejsze, wrzucane do szuflady z napisem „psychologia” rzeczy) nastała w naszym kraju w latach 90. ubiegłego wieku. Jednym z szybko odczuwalnych skutków transformacji ustrojowej było uwolnienie swobodnej, naukowej i – niestety - również pseudonaukowej myśli, nagłaśnianej przy użyciu wszelkich dostępnych mediów. Prościej rzecz ujmując – odtąd każdy mógł wymądrzać się w każdym temacie. Nastała również era amerykańskich thrillerów w rodzaju „Milczenia owiec”, przedstawiających psychologię i psychiatrię jako dwa niezawodne sposoby na grzebanie w ludzkiej głowie niczym w koszyku ulęgałek (Jack Crawford do Clarice Starling: „Proszę nie opowiadać mu niczego na swój temat, bo opanuje pani umysł!”).

Właśnie wtedy, mając lat dziesięć, sięgać zacząłem po stojące w moim rodzinnym domu specjalistyczne podręczniki krytycznej, psychologicznej myśli z najlepszych, naukowych czasów.
We wszelkich programach publicystycznych jęły natomiast pojawiać się nawiedzone panie psycholog, wróżące z fusów, opowiadające egzaltowane brednie o „pozytywnym myśleniu”, o „przyciąganiu nieszczęść” i „pozytywnej energii”. Uznały za stosowne zachęcać do idiotycznego hurraoptymizmu i życzeniowego zniekształcania spostrzeganej rzeczywistości tak, by pasowała do własnego widzimisię, reklamować „polubienie siebie” (cokolwiek to oznacza…) jako środek na wszelkie życiowe problemy i propagować setki innych, niewiarygodnych bzdur. Ten pseudopsychologiczny bełkot nader łatwo przyjął się na żyznym gruncie miałkich kobiecych pisemek, by następnie z wielkim powodzeniem ulec implantacji do języka potocznego.

Nie widziałem tego osobiście, ale opowiadano mi, że jakiś czas temu w jednym z popularnych programów telewizyjnych pojawił się dyplomowany psycholog opowiadający, że noszenie butów z wysokimi cholewkami świadczy o jakimś tam stosunku do ojca… Choć automatycznie pomyślałem o własnych cholewkach i przy okazji o własnym Ojcu (mój stosunek do Ojca musiał być chyba bardzo chwiejny, bo, w zależności głównie od terenu i pogody noszę najróżniejsze buty…) - przeraża mnie fakt, że podobne idiotyzmy zupełnie bezkarnie wygłaszać można pod etykietą dyscypliny naukowej, którą również ja reprezentuję. W popularyzacji psychologii jako magicznej pseudonauki nieoceniony udział mają również psychoterapeuci, w każdym ziewnięciu, mrugnięciu i kiwnięciu palca doszukujący się symboli o decydującym dla życia ludzkiego znaczeniu.

Uprawianie nauki, w najbardziej ogólnym założeniu, polega na wykrywaniu istniejących zależności przyczynowo – skutkowych. Staramy się odkryć, jakie prawa rządzą otaczającym nas światem, by móc opisywać (funkcja deskryptywna nauki), wyjaśniać (funkcja eksplanacyjna nauki) i przewidywać (funkcja prognostyczna nauki) obserwowane zjawiska.
Nie wątpię, że przy odrobinie dobrej woli „stwierdzić” można istnienie związku pomiędzy cholewkami a stosunkiem do ojca (a nawet pomiędzy słoikiem dżemu a ekspansją Wszechświata). Przy tej okazji powstaje jednak pytanie, czy takie rozważania mają jeszcze cokolwiek wspólnego z nauką, czy też są tym, czym mnie się wydaje, że są – swobodnymi fantazjami zagubionego i nie całkiem zrównoważonego, dyplomowanego pierdoły.

Myślę, że prawdziwa, naukowa psychologia do dziś płaci wysoką cenę za estradowe popisy psychowróżek i psychoczarodziejek. Określeń tych używam w rodzaju żeńskim, bo choć, jak widać, nawiedzonych psychologów również nie brakuje, psychologia jest zawodem silnie sfeminizowanym. Co zresztą (stwierdzam mimo mej wielkiej miłości do Kobiet), wcale dobrze temu zawodowi nie służy.

Moda na psychologię i wszystko, co się komukolwiek z psychologią kojarzy, zaowocowała również przekomicznym zjawiskiem eksploatowania psychologów w konfrontacji z niemal każdym podejmowanym tematem, niezależnie od tego, czy temat ów ma z psychologią wspólnego cokolwiek, czy zgoła nic. Owszem, czynnik psychologiczny dostrzec można w każdej dziedzinie ludzkiej działalności, bo w końcu to właśnie człowiek spostrzega, bada, opisuje i zmienia otaczający nas świat. W moim przekonaniu nie jest to jednak sensowny powód, by psychologów pytać o zdanie przy sposobności, jaką rodzi powódź, śnieżyca, biegunka czy wszelkie inne zdarzenia codzienne.

Telewizję oglądam bardzo rzadko, przy okazji wizyt u bliskich znajomych, którzy - ku mojemu nieskończonemu zdumieniu – bez telewizji żyć nie mogą. Często się zdarza, że w krótkim urywku materiału nie będącego akurat typową reklamą pojawia się któryś z moich kolegów (a częściej – koleżanek) po fachu i mówi coś, co absolutnie każdy, średnio wykształcony obywatel, w całkiem podobnej formie również mógłby powiedzieć.
Sprzed wielu lat przypominam sobie radiowy wątek informacyjny, poświęcony żywieniowym nawykom Polaków. W treść nadawanego felietonu wstawiono, zapewne wyrwany ze znacznie szerszego kontekstu, fragment wypowiedzi jednego z nieżyjących już dziś psychologów. Urywek ten brzmiał mniej więcej tak: „Polak przede wszystkim musi się najeść”. I na tym kończył się wysoce specjalistyczny udział psychologii we wspomnianym programie. Sądzę zresztą, że w tym akurat przypadku taki a nie inny efekt uzyskano na skutek określonego montażu dostępnego materiału.

W szczycie społecznej histerii wokół katastrofy polskiego samolotu w Smoleńsku padła w mediach propozycja, by w niekończące się analizy nagrań ostatnich rozmów ofiar katastrofy zaangażował się psycholog. Wraz ze znajomym, również reprezentującym krytyczną myśl naukową psychologiem zastanawialiśmy się, na czym ewentualnie polegać ma psychologiczny wkład w okołosmoleński cyrk i która ze znanych osobistości zgłosi w razie czego chęć udziału w takiej zabawie.

Choć nie mam nic przeciwko występom w mediach, nie jestem pewien, czy dałbym się przekonać do udziału w programie poświęconym przemysłowym systemom chłodniczym lub problemowi eksploatacji wyczerpujących się złóż rud cynku i ołowiu. A przecież w każdym możliwym temacie pojawia się czynnik ludzki, a więc i psychologiczny. Nie wiem tylko, czy byłbym w stanie zaprezentować cokolwiek poza dostojnym kiwaniem dystyngowanie podpartą głową w rytm powtarzanego zdania: „…tak, tak, to z psychologicznego punktu widzenia ma, rzecz jasna, niebywałe znaczenie”.

www.wojciechimielski.blogspot.com

Leave a Reply