Bodaj od połowy lat 90. panuje w Stanach zwyczaj, że każdy szanujący się kolektyw musi mieć w swoim składzie kobiecy pierwiastek. Lil Kim, Foxy Brown, Hurricane G, Eve, Nicki Minaj… Można by wymieniać. W Polsce wzór ustanowili warszawiacy z Szybkiego Szmalu, którzy na jedną ze swoich flagowych postaci wybrali Wdowę. Tradycja pięknych wśród bestii jest więc dość bogata.
Rena, choć wpisuje się w ten ciąg, jest być może zarazem najbardziej męską z damskich MCs na rodzimym rynku. Gdyby nie nagrana wespół z Mariką "Siła kobiet", łatwo by wziąć ją za jednego z ulicznych młokosów. Nawet wokal nie jest oczywisty: blisko mu tak samo do Lil Kim, jak i do młodego Shyheima (ktoś go w ogóle pamięta?). A że niby "Żółte kalendarze" to studium kobiecych emocji? Dajcie spokój, żyjemy w czasach gender. Nawet VNM-owi zdarzyło się na "E:DKT" popaść w histerię. Rena jednak tak bardzo wsiąknęła w zmaskulinizowany hip-hop, że straciła dystans, który – kto wie – w innym wypadku uratowałby ją od popełnienia kilku błędów. Niestety, koniec końców "Uliczna psychologia" wypada blado.
Diagnozy, które stawia szczecińska raperka, rzecz jasna nie są oryginalne. Ulica jest brutalna, z każdego winkla wyglądają kurwy i złodzieje, a na dodatek na mieście nie ma towaru (swoją drogą, jestem pod wrażeniem, że ktoś przez trzy minuty potrafi nawijać, że brakuje mu jazzu) Nikt, kto choć rzucił okiem na tytuł, nie oczekiwał rozpoznań na poziomie habilitacji z socjologii. Wystarczyło jednak zmienić punkt widzenia, spojrzeć na rzecz z kobiecej perspektywy – i płyta choć trochę różniłaby się od setek nielegali, których autorzy tyle mają sensownych wersów, ile oleju w głowie. Tymczasem "Uliczna psychologia" brzmi jak nielegal. Nienajlepiej zmasterowany, z autorką, która gubi oddech, rymuje "kurestwo" z "getto", a jak już nawarstwia rymy, to w postaci: "w mojej podświadomości mimo zwykłej codzienności / siedział ukryty talent i ogromne możliwości".
Tekstowo jest więc źle i nudno. Muzycznie też zdarza się kilka niewybaczalnych momentów. Ot, na przykład refreny – sam nie wiem, które gorsze: te Reny, Kiera czy Justyny Kuśmierczyk. Albo sample. Polska klasyka co rusz powraca w bit maszynach, ale w przypadku Matheo efekt jest różny: o ile "Żółte kalendarze" mogą się podobać, o tyle miejsce "Fabryki małp" powinno być na jakimś mixtapie zakopanym na rosyjskim datpiffie.
Oddajmy jednak sprawiedliwość producentowi. W większości jego muzyka ratuje ten krążek. Jak zwykle, imponuje on pomysłowością i aranżacjami, gitarę akustyczną potrafi przełamać dudniącym drum’n’bassem ("Siła kobiet"), a jeszcze wcześniej rozbujać podkład w równym stopniu eleganckimi, minimalistycznymi syntezatorami ("Co ja tu robię"), co szarżującymi hi-hatami ("Dlaczego robię hip-hop"). To głównie za te stylowe bity (i kilka udanych zwrotek, np. "Pieprzony deszcz") ocena jest wyższa.