W moim życiu wszystko układało się tak, jakbym wspinała się po kolejnych szczeblach drabiny. W 1970 roku ukończyłam liceum medyczne i rozpoczęłam pracę w chorzowskim szpitalu jako pielęgniarka. Miałam więc kontakt z pacjentami i przyglądałam się przede wszystkim różnym postawom ludzi dotkniętych chorobą. Czułam potrzebę głębszego spojrzenia na człowieka, dlatego po pięciu latach pracy zdecydowałam się rozpocząć naukę na kierunku psychologia. Warunki materialne nie pozwalały na studia w trybie dziennym, studiowałam więc zaocznie. Wtedy zresztą psychologia była niesamowicie popularna. Zostałam przyjęta, nie zrezygnowałam także z pracy, dlatego był to dosyć intensywny okres w moim życiu.
Pamiętajmy o tym, że wtedy soboty były „pracujące”. Rano szłam do pracy na godzinę 7.00, miałam dwugodzinne zwolnienie ze względu na studia, zatem o 13.00 wychodziłam ze szpitala, biegłam do domu, bo godzinę później zaczynały się już zajęcia w Katowicach. Moja mama z talerzem zupy stała niemalże na progu, połykałam kilka łyżek i... już byłam w drodze na przystanek. Wsiadałam do tramwaju, opierałam się o poręcz i spałam aż do katowickiego ronda.
Na studiach miałam fajną grupę przyjaciół. Wtedy nasz wydział znajdował się przy ul. Wita Stwosza, dlatego po zajęciach zawsze chodziliśmy na plac Miarki, by wspólnie coś zjeść, ale też uczyliśmy się razem. Wystarczyło, że porozumiewawczo spojrzeliśmy jeden na drugiego i już byliśmy umówieni. Bez tego oszalelibyśmy. Wszyscy pracowali, do tego nauka w weekendy, egzaminy i prace seminaryjne... Chwila oddechu okazywała się niezbędna do życia.
Nauczyciele byli bardzo wymagający. Od razu mówili, że poziom nauczania będzie taki sam, jak na studiach dziennych. Nie było taryfy ulgowej. Pamiętam niezwykle trudny egzamin z psychologii klinicznej, który przypadł na tragiczny moment mojego życia. Pojechałam wtedy z moimi przyjaciółmi do Ustronia, aby się wspólnie uczyć. Wyruszyliśmy w czwartek, egzamin natomiast miał się odbyć w poniedziałek. Jak na tak obszerny materiał, daliśmy sobie dużo czasu na naukę, prawda? Aż trzy dni! (śmiech) Na szczęście wszystko „wchodziło” do głowy. Wróciłam w niedzielę do domu i wtedy zobaczyłam na drzwiach klepsydrę. Mój ojciec po długiej chorobie zmarł w sobotę. Nawet jeśli gdzieś w głębi wiedziałam, że to nastąpi, przeżyłam szok. Powiedziałam mamie, że nie pójdę na ten egzamin. Ona jednak przypomniała mi, jak bardzo ojciec cieszył się z moich studiów. Za jej namową w poniedziałek pojechałam do Katowic. Weszłam na wydział, przede mną stał tłum zestresowanych ludzi. Pierwszy... nie zdał. Drugi... nie zdał. Trzeci tak samo. Mówię reszcie: „Słuchajcie, ja już nie czekam, wchodzę. Przynajmniej będę mieć to z głowy!”. Nie wiem, co mnie wtedy zmobilizowało, ale dostałam najwyższy stopień z egzaminu. Chyba ojciec nade mną czuwał, mówiłam bowiem o rzeczach, o których nawet nie wiedziałam, że je wiem...
Po ukończeniu studiów rozpoczęłam pracę w tym samym szpitalu na drugim etacie – jako psycholog. Zrobiłam także specjalizację z psychologii klinicznej. Pracowałam więc jako pielęgniarka i psycholog zarazem. Piękny zestaw, tylko pacjenci szpitala dostawali oczopląsu! Rano chodzi pani magister z kajecikiem, zaprasza, testy przeprowadza, muzykę relaksacyjną puszcza, a wieczorem biega po korytarzach z kroplówką, strzykawkami i kłuje.
Liceum medyczne pomogło mi w psychologii, a psychologia w pielęgniarstwie. To są właśnie kolejne szczebelki mojej drabiny. Rozpoczynałam pracę w 1970 roku, w 1980 skończyłam studia, wtedy też zaczęły się strajki i miałam już czas na działalność związkową, na tworzenie „Solidarności” w służbie zdrowia, potem w stanie wojennym na działalność podziemną, pomoc internowanym, kolportaż ulotek... Pamiętam doskonale mój nastrój, wreszcie mieliśmy poczucie, że możemy coś zmienić w tym śmiertelnie nudnym socjalistycznym ustroju. W 1983 roku zostałam aresztowana, dwa miesiące później mogłam już wrócić do pracy w szpitalu i zostałam tam aż do 1989 roku. Potem odbyły się wybory do sejmu i zostałam posłanką na Sejm kontraktowy, a następnie na Sejm RP I kadencji. W 1997 roku Jerzy Buzek poprosił mnie, bym została pełnomocnikiem rządu ds. wprowadzenia powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego oraz wiceministrem zdrowia. Cztery lata później wróciłam do Chorzowa, by objąć stanowisko dyrektora mojego macierzystego szpitala, z którym byłam związana od samego początku. Potem powstał Zespół Szpitali Miejskich w Chorzowie i tam od 2004 roku pełnię funkcję wicedyrektora. I to wszystko. Proszę, jak można takie bogate życie opowiedzieć w kilku zdaniach...