Psychologia na co dzień Moja siostra jest chora na schizofrenię

Jestem siostrą Julii. Mam 25 lat. Jestem niezwykłą, zjawiskową osobą, wciąż to słyszę. Jak jakiś egzotyczny kwiat. Świat otwiera się przede mną z każdą chwilą coraz bardziej; kusi i pociąga.

 

Ja coraz bardziej pożądam życia, całego, tego znanego i do odkrycia dopiero. Aż uśmiecham się, gdy myślę o tym, jak mocno stoję na własnych nogach i w jak naturalny sposób moje stopy łączą się z ziemią. Uśmiecham się zresztą często. Również bez powodu. Jestem siostrą Julii. A Julia jest chora na schizofrenię.


Julia jest nie tylko chora. Julia jest też częścią mnie. Bo nie tylko córki są częściami swoich matek, a matki córek. Także siostry przenikają się nawzajem, podróżują jedna do drugiej, zapominając o sobie, a jednak wracając za każdym razem, gdy tylko zatęsknią za sobą.


Wracam więc do Julii, jakbym wracała do siebie. Za każdym razem z radością i strachem. Bo wracam też ze szpitala psychiatrycznego, do cichej, małej miejscowości, już blisko gór. A potem wracam do miasta, w którym jestem tą wyjątkowo ciekawą dziewczyną, która zachwyca się światem, tak jak świat zachwyca się nią. A nawet bardziej.


A Julią nawet ja się nie zachwycam, bo wiem, że ona wie, że jej życie jest puste. że wieje w nim chłodem. że nudno i przerażająco, każdego dnia, a dni są do siebie podobne jak paciorki różańca. Co dziesięć koralików przyjeżdżam ja.


A nasze historie życia do pewnego momentu zachodzą na siebie tak, jakby było jedną i tą samą opowieścią. Nie tylko dlatego, że płyną w nas te same płyny, plączą podobne biologiczne wątki. Także dlatego, że kiedyś było łaknąco i martwo. że małym dziewczynkom brakowało ciepła i światła; żywej obecności matek, ojców, ciotek, kogokolwiek; bliskości ciał; dotykalności świata.


Tyle, że jedna z nas obudziła się z zimowego snu, zaczerpnęła świata. Był ożywczy. Subtelny. A druga śniła coraz rozpaczliwiej i ciemniej i coraz więcej snów. Oniryczna księżniczka z nikłą szansą na jawę. I nie wiadomo nawet do końca, dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Istnieją różne teorie, ale one nas tylko zwodzą. A przecież i bez nich jesteśmy na manowcach życia. Jako siostry, ona i ja, my.


I tylko zastanawiam się czasem, jak dużo tego mam i czy wystarczy do końca. Tego, czego ona nie ma, a co nazywa się bezpieczeństwem ontologicznym, nieuchwytnym i płynnym. Bo może ono cały czas ze mnie ucieka, sączy się niewidzialnymi szczelinami, bo kto wie, tak naprawdę, czy jestem spójnym naczyniem. Więc żyję zachłannie. Dopóki jest.


I skąd się wziął ten ontologiczny brak u niej, ten deficyt, który sprawia, że jest krucha jak szkło. Najlepiej: nie podchodź, nie dotykaj, bo rozsypie się na tysiąc bezcennych kawałków nie do ocalenia. Czarna rozpacz.


Trochę tak jest, że nic nas nie łączy, a wszystko dzieli. Ja zanurzam się w innych, długo i przeciągle. Ją inni zalewają, zatapiają; ziąb samotności. Ja jestem żywa i to każdym kawałkiem skóry, całą zmysłowością cielesnych napięć i rozkoszy. Jej ciało jest sierotą, bezpańskim psem, obdartym, wyniszczonym. Ja idę ku temu, co rzeczywiste i pełne i sam ten proces też jest jak najbardziej realny. Ona, martwa za życia, chybotliwie stoi na stacji.


Przerażenie


Ale. Jeśli ja wynikam z niej, a ona ze mnie, jeśli jesteśmy dwiema stronami tej samej monety; częściami jednego drzewa - może nic nie jest ustalone raz na zawsze, a szpitalne hieroglify mogą jeszcze ulec zmianie. Bo ja mam w sobie ziarna schizofrenii, a ona normalności. Co się stanie wówczas ze mną?


Że nie jestem do końca normalna, to też wiem. Że pozwalam sobie na wyobrażeniowe fajerwerki, fantazyjne zapętlenia, na przykład. Żyję często na granicy, nawet na granicach światów, igram z wielością rzeczywistości. Zapominam, co zmyśliłam i gubię się wśród różnych wersji zdarzeń. Zapadam się też w siebie, czasami. Wydaje mi się, że składam się z wielu osób, że każda z nich może mówić własnym głosem i tak się dzieje. Nie walczę z tym.

 

Jednak. Gdy przyglądam się ludziom wokół, gdy rozmawiam, śmieję się, gdy jestem, to odnoszę wrażenie, że wielu jest tak nudnych jak flaki z olejem. Wszystko jest oczywiste. Punkt A łączy punkt B jedną niezawodną linią. Życie najlepiej przeżyć tak, a nie inaczej. Bo jest takie a nie inne. I nie ma innych możliwości. A przynajmniej - nie widać ich na horyzoncie.


A z Julią nudzę się rzadko. Bo Julia łączy zdarzenia, słowa i kolory w tak przedziwne konfiguracje, że nie można wyjść z podziwu. I też nigdy nie wiadomo, kim będzie Julia, gdy się do niej jedzie. Można się tego tylko domyślać podczas dwugodzinnych serpentynowych podróży.


Więc wiem, że moja zjawiskowość w Julii ma źródło. Bo wiodę poprzez nią jakąś pograniczną egzystencję, dla mnie oczywistą, dla innych zazwyczaj nie. I nawet jeśli czuję się trochę tak egzotyczną rośliną, to zdaję sobie sprawę, że dzieje się tak tylko dlatego, że znajduję się w przydrożnym rowie pełnym polnych kwiatów. Bo jak jestem tam, gdzie żyje Julia, cała moja niezwykłość okazuje się ułudą. A Julia mieszka w zaczarowanym ogrodzie, który ludzie omijają szerokim łukiem. Choć wiedzą o jego istnieniu. Na przykład ze snów.

 

 

 

*Jedna z prac nadesłanych na konkurs literacki "Słowo może ranić, słowo może leczyć", w czasopiśmie "Dla Nas"

 

 

 

Leave a Reply