Sens: Porozmawiamy o mocy, również tej ciemnej?
Kayah: Ale wiesz, że ciemne bywa jasnym, a jasne ciemnym? Od tego, czemu nadamy rangę, zależy, co się nadbuduje wokół. Kiedy chcesz ukryć przed światem swój związek i chodzisz w bejsbolówce, okularach, z głową w dół, zawsze włóczy się za tobą jakiś paparazzi, bo czuje, że dla ciebie jest strasznie ważne, by być niewidzialnym. A kiedy odpuścisz, podniesiesz głowę, rozpuścisz włosy, zaczynają podchodzić do ciebie ludzie i pytać: "Czy mogę sobie zrobić zdjęcie?", "Oczywiście, proszę bardzo". Odkąd zrozumiałam tę formułę, mam święty spokój. No, czasem jakiś dupek stoi pod domem z lufą, ale właściwie – co mi może zrobić? Zdjęcie, że z psem idę? Że na dwóch nogach chodzę? Niech sobie robi, ja mam to w nosie, a wraz ze mną cały wszechświat. Ciemnej mocy zależy na tym, żeby cię zranić, więc jeśli się przejmujesz, obrywasz. A gdy sobie odpuszczasz, to ciemna moc nie ma się czym pożywić i musi odejść. Ty wybierasz rzeczy, które mogą cię zranić. Co wyślesz – otrzymasz. Seks na przykład może być najczystszą substancją na świecie, najpiękniejszą, najlepszą, ale przefiltrowany przez złe moce, równie dobrze może przerodzić się w narzędzie do zniewalania, karania, upokarzania. To ty nadajesz kolor swojej mocy. Ty, nikt inny.
Gdy słyszę hasła, że moc jest kobietą, trochę śmiać mi się chce, bo na początku takich podziałów jest i tak człowiek. Ty, ja, ona, on. Aczkolwiek przyznam, że lubię trzymać z kobietami i zdarza się, że biorę ich stronę, mimo że im się to niekiedy nie należy. Mam w sobie siostrzany odruch. Wszystkie piosenki pisałam dla kobiet, opowiadałam ich historie.
Raz w życiu zdarzyło mi się napisać o złamanym sercu faceta w piosence "Serce jak szafa". Jest też "Testosteron", po którym paru panów poczuło się dotkniętych, bo widać na złodzieju czapka gore (śmiech). Ale poza tym? Wszystko dla pań (śmiech), a "Supermenkę" dziewczyny przyjęły jako swój hymn i na koncertach mocno się wszystkie jednoczymy.
Byłam, czułam, widziałam.
Niesamowicie się z tej integracji cieszę, bo, niestety, nie żyjemy w kraju, gdzie ludzie lubią się do siebie jakoś specjalnie zbliżać. Ileż razy widziałam taką scenkę: idzie młoda piękna dziewczyna, naprzeciw niej fajny chłopak i nawet na siebie nie spojrzą. Tak jakby byli dla siebie przezroczyści. Albo zatrzymujesz się na światłach, uśmiechasz się do kierowcy w samochodzie obok, a on odwraca głowę, jakby myślał, że to z niego się śmiejesz.
To są kompleksy i lęki.
Tak, na samym dnie tego jest niewiara w siebie, paraliżująca stagnacja, a co za tym idzie – nieświadomość własnej mocy. A przecież wszyscy ją w sobie mamy. Ludzie żyją w pędzie i zamiast skupić się na swoim rozwoju, wolą włączyć telewizor. Koncentrują się na rzeczach czysto materialnych, zupełnie pomijając duchowy aspekt siebie. Nie chce im się popracować nad sobą, bo po co? A wcale nie jest wygodniej siedzieć w fotelu i uprawiać dzień świra. A jednak siedzą, ponieważ zmiana jest na tyle wielką niewiadomą, że boją się ruszyć tyłek. A to życie jest przecież takie krótkie... krótkie jak...
…jak przeciąg – mówiła babcia Jana Peszka.
Tak, mija nie wiadomo kiedy. Czasem czuję, że jestem po drugiej stronie tej góry, że już z niej schodzę, ale... być może ulegam trochę naszej polskiej presji społecznej, według której kobieta po czterdziestce powinna już odjechać na bocznicę. A to jest przecież kompletnie nie do pomyślenia w innych cywilizowanych krajach, gdzie babki docenia się dopiero wtedy, kiedy przestają być szczylówami, a jeszcze wciąż dobrze wyglądają, wiedzą, co to seks, i mają świadomość własnej mocy. Pracują nad nią. Szukają jej, budzą ją. Znajdują.
Gdzie ty sama ją znajdujesz?
W nieustannym gonieniu króliczka (śmiech). Dziś to jest przygotowywanie trasy koncertowej "Kamień – 20 lat później". Fani mnie tak męczyli o piosenki z "Kamienia", że zrobiłam ukłon w ich kierunku. Zresztą sobie także dobrze zrobiłam. Bo ta płyta ma moc, na początku nikt nie chciał jej wydać, a okazała się przełomowa nie tylko w mojej karierze, ale i na polskim rynku muzycznym. Od listopada zagramy kilkanaście koncertów, do których już teraz wymyślam oprawę. Pracuję także nad kondycją, biegam i uprawiam inne sporty. Nie mogę nikogo zawieść. Cieszę się też na przykład z polskich i zagranicznych koncertów z Transoriental Orchestra, w cudownych miejscach, jak choćby Suzanne Dellal Center czy Palau de la Música Catalana, ale ciągle mi mało. Jestem Skorpionem i wciąż odczuwam potrzebę nowego. Nosi mnie (śmiech).
Lubisz jeździć tam, gdzie nie rozumiesz języka?
Często jeżdżę do Maroka, a po arabsku i francusku nie mówię. Kocham to, bo gdy nie zna się języka, włączają się w człowieku zupełnie inne moce. Mowa ciała i instynkty, które ciągną cię na lokalny bazar, na którym kupujesz warzywa i kasze, a potem wpraszasz się do berberyjskiej knajpy w górach Atlas i gotujesz dla wszystkich (śmiech).
Jeździsz z synem?
Roch jest nastolatkiem i ma to już trochę gdzieś. Woli kumpli. No, da się jeszcze ubłagać na krótki Londyn, ale żeby tak, jak dawniej z mamą do Grecji? Zapomnij.
To jest dla ciebie cios?
...Jest. Przypominam sobie wtedy moment, gdy pojechałam z mamą nad morze. Miałam 14 lat, muchy w nosie i zamiast rodzinnie chodzić na plażę, dwa tygodnie przesiedziałam na balkonie, czytając wiersze. Tetmajera, Poświatowską, Hillar. Ale widzisz, może właśnie wtedy na tym balkonie narodziła się we mnie chęć pisania? Może tam uwrażliwiłam się na słowo? Siedziałam też dużo nocami, słuchając Kaczkowskiego i jego radiowych audycji, w których poza puszczaniem Pink Floydów, czytał też wiersze, a ja skrzętnie je wszystkie zapisywałam. Mam ten zeszyt do dziś (śmiech). I do dziś lubię bawić się w słowa.
Moim przyszywanym dziadkowujkiem był Jan Twardowski, i to również on ukształtował mnie w widzeniu wzruszających drobiazgów życia, bo dla niego nic nie było byle czym. Przyjaźnił się z moim wujkiem Zdzisławem Dąbrowskim, reżyserem słuchowisk radiowych, u którego bywałam na przykład na imieninach. Boże, jakie to było fajne! Sąsiadką wujka była Janina Sokołowska-Żeleńska (z tych Boyów-Żeleńskich), międzywojenna aktorka, zwana "nogami Warszawy", która i w wieku 70 lat podnosiła nogę wyżej niż głowę. Fajne to wszystko było, wiesz? Internet nie istniał, telewizji mało, jakaś "Wielka gra" jedynie, "Columbo", w czwartki Kobra, "Rolniczy kwadrans" dzień w dzień. A reszta to już wolna przestrzeń na wyobraźnię.
Dziś dzieciaki są inne. Ale to po części wina nas, dorosłych. Gdy pojawił się mój syn, chciałam mu łapczywie zapewnić wszystko to, czego mi samej kiedyś brakowało. Nie miałam na przykład swojego pokoju i wyobrażałam sobie, że pod starą maszyną do szycia u babci w Białymstoku mam swój kąt. Zaczęłam żyć w przestrzeni pod "Singerem", wycinałam z papieru mebelki, urządzałam wnętrze, robiłam przyjęcia. W czasach, kiedy prezenty dostawało się raz w roku, pod choinkę, pozostawała jedynie i aż wyobraźnia...
Myślisz, że dobrobyt może zabić moc wyobraźni?
Zabić, spowolnić, uśpić – na pewno. Absurd całej sytuacji pokazała mi chwila, kiedy Roch zaczął bawić się... opakowaniami po prezentach. Wtedy zrozumiałam, że przesadzam. Szczerze mówiąc, nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jakby to było, gdyby nie Rinke. Roch przez pierwszy rok swojego życia nie przespał ani jednej nocy, a jeździł ze mną wszędzie, bo karmiłam go piersią. I to był rok, kiedy ogarniałam Bregovica i tę całą wielką falę, która popłynęła. Kiedy Roch płakał w hotelowym pokoju, a wkurzeni ludzie walili w ściany, Rinke chodził z nim po korytarzu. Szczerze? Dziś dokonałabym innych wyborów, miałabym więcej cierpliwości, zadbałabym o to, aby mój syn miał przed oczami obraz osoby, która sobie ze wszystkim radzi, a nie rozdygotanej panikary albo płaczliwej kulki w kącie.
Dziecko najbardziej na świecie potrzebuje świadomości, że rodzic ma na tyle mocy, by obronić je przed resztą świata, że do bezpieczeństwa potrzebne są pewne rytuały, jak niedzielny obiad, rozmowy nie tylko o sensie życia, ale i te o pierdołach... Dziś na szczęście mieszka z nami moja mama i to ona generuje domowy rytm. Coś tam pichci, zawsze wysłucha. Jest ostoją i mam nadzieję, że my też dajemy jej poczucie bezpieczeństwa, każde na swój pokrętny sposób (śmiech), ale jednak.
Kasiu, czy ty umiesz myśleć o sobie dobrze?
Pracuję nad sobą, uczę się... no, ale nie ma się co dziwić. Złe myślenie o sobie wynika na przykład z faktu, że mój ojciec, pierwszy, najważniejszy mężczyzna w życiu, mnie nie akceptował. Długo uważał, że jestem za brzydka, by być jego córką. Albo brak mi talentu. Od lat odprogramowuję się z niewiary w to, że dla kogoś mogę stanowić jakąkolwiek wartość, ale terapie bolą tak, że nigdy nie udało mi się wytrzymać żadnej z nich do końca.
Dużo lepiej radzę sobie na płaszczyźnie duchowej, ba, nawet w medytacjach i wizualizacjach. Czyszczę matrycę, z którą przyszłam na świat, odcinam się od powtarzania tych samych patternów, w tym rodziny Gałczyńskich, ponieważ bratem ciotecznym mojej babci był Konstanty Ildefons, a jej siostrą Maria Dąbrowska. Nie chciałabym, żeby moje życie było naznaczone tragizmem "Nocy i dni", bo Kaliniec to przecież Kalisz, z którego pochodzi mój ojciec. Chciałabym uniknąć wahań Barbary Niechcicowej, piętna przemijania w cieniu dewizy: "Co ludzie powiedzą?"... Nie chcę tak żyć. Odcinam się. Mam gdzieś, co ludzie powiedzą. Choć większość mojego młodego życia żyłam właśnie tak, żeby mówili jak najwięcej. Zawsze chciałam się wyróżniać w tym szarym kraju. Bez grosza przy dupie być inna. Chodziłam ubrana jak klown, nie mając na sobie ani jednej rzeczy w tym samym kolorze. Pragnęłam, żeby świat to zobaczył. To niesamowite, że wtedy tak bardzo chciałam zwracać na siebie uwagę, a potem tak bardzo mi to przeszkadzało (śmiech).
Moje dzieciństwo z całą pewnością zaważyło na gubieniu poczucia własnej wartości, na moich nie do końca szczęśliwych związkach i ciągłym udowadnianiu sobie, że jestem w czymś dobra... A przecież ja mam moc. Wiem to. Wiem i nie wiem jednocześnie. Zapominam. Jedynym miejscem, gdzie wiem i pamiętam, jest scena. Tu jestem sobą, czuję nieprzerwaną przyjemność dawania i brania energii. Nawet kiedy siąpi mi z nosa albo boli mnie głowa, ludzie sprawiają, że ta cała cienizna życia natychmiast gdzieś znika.
Tomik, mój menedżer i przyjaciel, mówi, że mam wysoki współczynnik sympatii (śmiech). I ja to naprawdę czuję, że od jakiegoś czasu ludzie odbierają mnie lepiej. Czyli tak, jak naprawdę jest: jako otwartego, normalnego, niezadzierającego nosa człowieka, który nie lata po Warszawie z pawimi piórami w tyłku i nie buja nóżką na ściankach.
Powiedziałaś, że stojąc na scenie, masz władzę nad sobą. A jak to zrobić, żeby zapanować nad ludźmi?
Nigdy nie wiesz, z kim masz do czynienia, więc nie masz pojęcia, czy tę władzę masz, czy nie. Możesz liczyć na to, że zobaczą twój autentyzm, ale jesteś im przede wszystkim wdzięczna za to, że przyszli. Że im się chciało, a mogliby przecież włączyć sobie w domu singla albo dać w banię, bo pada deszcz. Nie wiesz, ilu z nich przyszło, bo cię lubi, ilu z ciekawości, żeby zobaczyć, czy ona naprawdę w tym wieku założy mini, czy rzeczywiście ma taki nos i jaki facet z nią będzie. Może ludzie przychodzą, żeby porównać wyobrażenie z rzeczywistością? Ale spoko. Jestem im wdzięczna. Tak wdzięczna, że przez te wszystkie lata tylko raz odwołałam koncert, kiedy naprawdę odebrało mi głos. Zawsze walczę, by nikogo nie zawieść. Zastrzyki, tabletki, wlewki, sterydy albo 10-dniowe milczenie, żeby głos wrócił na miejsce. Idę na żywioł i to, co robię na scenie, trudno nawet nazwać próbą panowania nad publicznością. To jest instynkt, bo we mnie w ogóle nie ma premedytacji, a manipulanctwo uważam za jeden z najcięższych grzechów. Według mnie manipulant jest potworem pozbawionym uczuć wyższych, graczem, dla którego drugi człowiek jest jedynie narzędziem. Posłuży się wszystkim i użyje każdego, żeby dojść do celu. Znam takie osoby i myślę, że jedynym sposobem jest usunięcie ich ze swego życia i współczucie, ale z bezpiecznej odległości. Bo jak nie współczuć komuś, kto całe życie musi kłamać i wić się jak piskorz, żeby prawda nie wyszła na jaw? To musi być koszmar.
Czym imponujesz sobie najbardziej?
Lubię ludzi, staram się ich pochopnie nie oceniać, nie prowadzę żadnej społecznej hierarchii typu pani sprzątająca/pan profesor. Pragnę bliskości z każdym i często ją dostaję – zdarza się, że czekam przy kasie, aż wydrukuje się lista zakupów, a pani kasjerka w tym czasie opowiada mi pół życia, bo nagle mi zaufała. Umiem też cieszyć się ze szczęścia innych. I nie jestem zawistna, w przeciwieństwie do przeciętniaka, który myśli, że jak sąsiad złamie nogę, to jemu się będzie lepiej chodziło. Co jeszcze? Cieszę się, że miałam w sobie tyle determinacji, żeby mimo wielu przeszkód, w tym psychologicznych, śpiewać i po latach móc spotkać Sławę Przybylską, na której piosenkach jako dziewczynka uczyłam się jidysz. Albo napisać piosenkę dla Maryli Rodowicz, osoby, którą podziwiałam w czarno-białym telewizorze "Wisła" u dziadków.
Gdy ostatnio byłam w Barcelonie, podeszła do mnie dziewczyna z czerwonymi włosami. "Słuchaj, kiedyś mieszkałam w tym samym bloku co ty, na Saskiej Kępie. Siadałam pod balkonem i słuchałam, jak śpiewasz. Miałam 11 lat i nigdy nie zapomnę, jak zaprosiłaś mnie na sok i zawsze traktowałaś mnie poważnie, mimo że byłam taką gówniarą. Dzięki tobie zaczęłam studiować muzykę. Opowiadałaś mi zawsze, jakie piękne są koty syjamskie, zobacz, ile ich mam. Mieszkam teraz w Barcelonie i kiedy tylko zechcesz, podzielę się z tobą poduszką". To jest właśnie to! To przelewanie z pozoru niewidzialnej siły sprawczej, prosto z duszy do duszy, z serca do serca, ta przesypująca się non stop klepsydra, ta pamięć niewidzialnego, które ciągle się wskrzesza – jest największą mocą tego świata.