Dedykuję Xymenie, z podziękowaniem za wieczorną inspirację 😉
Dość często słyszę, że ktoś nie ma szczęścia do partnerów życiowych. Jest to zjawisko w zasadzie niezależne od płci - albo kobieta skarży mi się, że spotyka samych psychopatów, albo mężczyzna narzeka, że ma wyjątkowego pecha do kobiet fatalnych (tak naprawdę zwykle używane są określenia znacznie bardziej dosadne, w tym momencie nie jest to jednak istotne).
Takie nastawienie wyjątkowo często ujawniają kochające matki wobec nieszczęśliwych, zagubionych w brutalnym życiu synów. Synalek pije, bije, zdradza, okłamuje i okrada, cóż jednak z tego, kiedy wszelkie jego problemy wynikają właściwie wyłącznie z trudnej do wykorzenienia skłonności do niemądrych i mało wyrozumiałych kobiet...
Problem braku samokrytycyzmu jest w psychologii (zwłaszcza klinicznej) problemem bardzo poważnym. Każde postępowanie terapeutyczne zwykle zaczyna się od prób wyrobienia u pacjenta tzw. „wglądu”, czyli bardziej obiektywnej świadomości faktycznej natury i istoty przeżywanych problemów („wgląd” to pojęcie charakterystyczne zwłaszcza dla pewnych szczególnych nurtów terapeutycznych, ale sensowny i rzeczowy ogląd sytuacji istotny jest, rzecz jasna, we wszelkich rozsądnych sposobach terapii). Przykładem takiego wglądu jest zdanie sobie przez alkoholika sprawy, że jest osobą uzależnioną, że na co dzień funkcjonuje w sposób totalnie zaburzony i większość, jeśli nie wszystkie jego problemy w ten czy inny sposób powiązane są z chorobą alkoholową.
Jeżeli do poradnictwa psychologicznego trafia przyprowadzone przez rodziców dziecko („panie psychologu, zrób pan z nim coś, bo się nie uczy, słucha głupiej muzyki, wagaruje, pije piwo i zaczął palić, a my już zdrowia do niego nie mamy…”) zwykle po kilkunastu minutach rozmowy ze zbuntowanym nastolatkiem można się zorientować, że badany właśnie pacjent jest w swej rodzinie jedyną normalną i (jeszcze) nie zaburzoną osobą. Po prostu totalnie patologiczna sytuacja rodzinna (bardzo często na przykład ciągła wojna podjazdowa pomiędzy czcigodnymi, kochającymi rodzicami) daje u młodego człowieka efekty w postaci tendencji odśrodkowych, a nierzadko, niestety, również autodestrukcyjnych. Rodzice narzekający, że dziecko ucieka z domu, zachowują się często jakby nie potrafili (albo po prostu nie chcieli…) zadać podstawowego pytania: „co w tym domu nie gra?”.
Problem polega na tym, jak powiedzieć rodzicom, że to ich własna wychowawcza nieudolność i zakorzenione od lat, toksyczne nawyki emocjonalnej komunikacji skutkują określonymi zaburzeniami u dzieci. Reakcją bardzo częstą jest zmiana specjalisty: „no, bo cóż on się zna, kiedy gada od rzeczy – my przychodzimy ze zbuntowanym bachorem, a on, zamiast postawić gnoja do pionu, nie dość, że wziął za wizytę, to jeszcze usiłuje najwyraźniej dać do zrozumienia, że to z nami coś jest nie tak…”
W szkoleniach z zakresu obsługi klienta, z oczywistych względów, niezwykłą popularnością cieszy się temat radzenia sobie z tzw. „klientem trudnym”. W tym przypadku stosuję bardzo proste, wstępne badanie diagnostyczne. Proszę uczestników by określili, jaki procent ich codziennych klientów stanowią wspomniani „klienci trudni”, czyli inaczej - ilu jest klientów upierdliwych na stu odwiedzających przedsiębiorstwo.
Najczęściej padające odpowiedzi to „jeden”, „dwóch”, rzadziej: „czterech czy pięciu”. Pomijając fakt, że wielu uczestników mówi to, co ich zdaniem trener chce usłyszeć (jest to duży problem szkoleniowy i nie zawsze udaje się go wyeliminować…), jest raczej pewne, że osoba pracująca w obsłudze klienta powinna lubić kontakt z ludźmi. Jeśli nie lubi, praca szybko staje się bardzo męcząca i frustrująca. Przypadki graniczne, kiedy ktoś wygłasza deklaracje, że w ogóle nie ma problemów z klientami lub przeciwnie – twierdzi, że wszyscy klienci są beznadziejni, zdarzają się bardzo rzadko i z wielu powodów można je uznać za zupełnie niediagnostyczne.
Podczas szkoleń czasami zdarza się uczestnik w setce klientów mający osiemdziesięciu siedmiu niemiłych i upierdliwych. Wniosek szkoleniowy jest bardzo prosty – ktoś, kogo odwiedzają sami trudni klienci powinien czym prędzej zmienić pracę.
Jest takie ludowe powiedzenie: jeśli jedna osoba powie, że jesteś osłem, możesz się z niej śmiać. Jeśli dwie osoby mówią, że jesteś osłem, powinieneś się zastanowić. Jeśli trzy osoby mówią, że jesteś osłem, idź do stajni i zacznij przeżuwać owies. Jako chorobliwy indywidualista jestem ostatnią osobą, która byłaby skłonna podpisać się pod stwierdzeniem, że większość ma zawsze rację. Ale uważam też, że człowiek niezwykle rzadko potrafi spojrzeć na siebie obiektywnie i zwierciadło społeczne bywa źródłem niezwykle cennych obserwacji, zwłaszcza na drodze rozwoju osobistego. Oceną grupy niekoniecznie trzeba się przejmować, często warto ją jednak poznać.
Z mojej praktyki życiowej i zawodowej wyciągnąłem do tej pory kilka niepodważalnych wniosków, a jednym z nich jest niezłomne przekonanie, że ogromną większość życiowych kłopotów mamy na własne życzenie. Dobrym sposobem rozwiązywania wszelkich problemów o charakterze interpersonalnym jest zaczynanie zmian od samego siebie, niestety – rzadko kiedy nam się to właściwie udaje.
Lubię spontaniczny dowcip sytuacyjny i nie przepadam za słuchaniem ani opowiadaniem kawałów, ale w związku z tym tematem niezmiennie przypomina mi się dobra anegdota sprzed lat:
Do Wrocławia, autostradą A4, dojeżdża kierowca. Nagle z włączonego radia dobiega dramatyczny komunikat:
Uwaga kierowcy! Autostradą A4, w rejonie Wrocławia jakiś wariat jedzie pod prąd!
Ładny wariat – mruczy kierowca. Przecież tu wszyscy jadą pod prąd…
Jest to właściwie problem bardzo szeroki. Brak wglądu bywa też na przykład powodem ciągłych nieszczęść tzw. „ofiar przemocy” – „tak zwanych” czyli tych, które same tę przemoc permanentnie prowokują. O tzw. „ofiarach przemocy” będzie jednak innym razem.
Osobom spotykającym samych beznadziejnych partnerów sugeruję szeroko się rozejrzeć, zerknąć na znaki i – przede wszystkim - w lusterka. To jeden z najlepszych sposób, by uniknąć kolejnego zderzenia.